niedziela, 20 czerwca 2010

Serce Jezusa

Jest miesiąc czerwiec- w Kościele Katolickim czcimy Serce Jezusa.
„Przyjdźcie do Mnie wszyscy, którzy utrudzeni i obciążeni jesteście, a Ja was pokrzepię. Weźcie Moje jarzmo na siebie i uczcie się ode Mnie, bo jestem cichy i pokorny sercem, a znajdziecie ukojenie dla dusz waszych”- mówi o sobie Jezus (Ewangelia  św. Mateusza 11, 28 -29)  ale też Biblia pokazuje jeszcze bardziej to otwarcie się Jego Serca na nas ludzi.

"Pewien żołnierz przebił mu włócznią bok i natychmiast wypłynęła z niego krew i woda" (Ewangelia św Jana 19, 34).
Serce Jezusa zostaje przebite włócznią. Zostaje ono otwarte i staje się źródłem: woda i krew, jakie z niego wypływają jak bardzo symboliczne, odsyłają nas do dwóch podstawowych sakramentów, dzięki którym Kościół żyje: Chrzest i Eucharystia. Z przebitego boku Pana, z Jego otwartego serca wypływa żywe źródło, które spływa poprzez wieki i które buduje Kościół. Otwarte Serce jest źródłem nowej życiodajnej rzeki; w tym kontekście św. Jan z pewnością myślał również o proroctwie Ezechiela, które ukazuje wypływającą z nowej świątyni rzekę dającą płodność i życie. (Księga Ezechiela 47) sam Jezus jest tą nową świątynią i Jego otwarte Serce jest źródłem, z którego wypływa rzeka nowego życia, która udziela się nam w Chrzcie św. i w Eucharystii.


Gdyby Jezusa trzeba by tak na szybko jakimś najprostszym znakiem graficznym przedstawić sądzę, że wystarczyłoby namalować właśnie Serce. Serce z wielką dziurą rany, z której wydobywa się ogień , byłoby to bowiem serce płonące. Żarem tym była by miłość do każdego konkretnego człowieka.



Poruszona jestem w tym miesiącu szczególnie pewnym stwierdzeniem, które usłyszałam: Serca Boga jako Serca w nieprzerwanym stanie agonii.
Nie musisz być kardiologiem by wyobrazić sobie tak dramatyczny obraz  sytuacji serca.
Nawet Serce Boga  tak bezkresne, nieograniczone w  dobroci, miłości i miłosierdziu, pragnie znaleźć  ujście by przelewać tę miłość do serca Twojego, mojego, serc ludzi tak często  traktujących Go obojętnie, lub chłodno i otrzymywać naszą miłość inaczej to nabrzmienie ogromem miłości nieodwzajemnianej staje się dla Jego Serca męką. Męką agonii Jego Serca.

To właśnie to rozrywające wołanie "Pragnę..."  pragnę miłości dusz..., wyraża  w najgłębszym tego słowa znaczeniu Jezus na krzyżu ( Ewangelia św Jana 19, 28-29).
Potwierdza to Pan w wizjach  św. siostry Faustyny: „Pragnę dusz - powtarzał jej wielokrotnie Jezus. - Pragnę, abyś głębiej poznała miłość, jaką pała Moje serce ku ludziom, a zrozumiesz to, kiedy będziesz rozważać Moją mękę. Wzywaj Mojego miłosierdzia dla grzeszników. Pragnę ich zbawić! Pragnę, aby serce twoje było zawsze na wzór Mojego miłosiernego serca. Pragnę, aby kapłani głosili Moje wielkie miłosierdzie względem grzeszników. Palą mnie promienie miłosierdzia, chcę je wylać na ludzi. Nie ma nędzy, która by mogła się mierzyć z Moim miłosierdziem”.
W innym miejscu przypominał: „Powiedz grzesznikom, że zawsze czekam na nich, wsłuchuję się w tętno ich serca, kiedy uderzy dla Mnie. Napisz, że przemawiam do nich przez wyrzuty sumienia, przez niepowodzenie i cierpienia, przez burze i pioruny, przemawiam przez głos Kościoła, a jeśli udaremnią wszystkie łaski moje, poczynam się gniewać na nich, zostawiając ich samym sobie i daję im, czego pragną.”(pkt. 1728).

Chciałabym pójść za przykładem Jana umiłowanego ucznia pańskiego, który podczas ostatniej wieczerzy złożył  ufnie głowę na  piersi  Jezusa  (Ewangelia św Jana13,23) i na pewno wsłuchiwał się wtedy w mocne uderzenia Jego Serca.

piątek, 11 czerwca 2010

Historia trzecia - Jezus Eucharystyczny, który tęskni i karmi


To zaczęło się jakiś czas po nawróceniu. Jezus był już dla mnie kimś bardzo ważnym, tak naprawdę to mogę przyrównać to co się ze mną działo w tamtym czasie( a i teraz nie mija choć wygląda inaczej) do zakochania się i zresztą każdy nawrócony dość często słyszę- podobnie o tym opowiada- ten stan jest jak zakochanie tylko, że nie w człowieku a w Bogu,- dziwne? - warto dodać w Bogu tak pięknym i tak fascynującym, że ten stan, któremu się ulega nagle czy w dłuższym procesie przemiany staje się zrozumiałą konsekwencją poznania Go osobiście.
To doświadczenie mogło by być porównane w sferze ducha do zsuniecia się opaski z oczu, którą się miało od zawsze, jakby ktoś dał nowe widzenie wszystkiego. A jest też tak. lubię to porównanie, że jest tak jakby dotąd płaski i nieodczuwalny a teraz ożywiony, cielesny Jezus wyszedł wprost z kart Biblii- po prostu Jego Osoba staje się tak samo rzeczywista jak osób , które znamy na codzień z najbliższego otoczenia i nic już nie jest jak dawniej.
No i zaczęło się zmieniać...

Wiedziałam, że On codziennie jest udzielany w komunii podczas mszy św i warto korzystać z tego dobra częściej ale mimo wszystko był we mnie opór. Moje nawrócenie spowodowało już i tak wiele szumnych zmian w codziennym postępowaniu. Odwróciłam się całą sobą od grzechów. Jasne grzeszyłam nadal, robię to po dziś dzień ,nie przesadzę teraz- po kilkanaście razy na dobę, jestem jednak dużo mocniej wyczulona na zło i zaniedbanie dobra jednak od tamtego czasu nie chciałam już tego robić świadomie, nawet wtedy gdy czekała mnie jakaś wyraźna korzyść z postąpienia nie fair wobec praw Boga, grzech stał się obrzydliwością, śmierdzącym łajnem- nie chciałam się go tykać.

Nie byłam jednak pewna czy chcę by moje nawrócenie było taż tak bardzo widoczne dla innych bym zwracała uwagę otoczenia, w końcu wreszcie ten i owy się dowie gdzie łażę o świcie czy wieczorami i będzie mi co najmniej dziwnie.
Coś majaczyło wciąż w moim sercu ale nie chciałam dać temu głosu a ten głos i tak słyszalnie coraz wyraźniej powtarzał codziennie w moim wnętrzu: "tęsknię za tobą, jak bardzo tęsknię, codziennie czekam w Komunii na Ciebie. Czy przyjdziesz dziś na spotkanie"?
A ja odpowiadałam,: "nie ,dziś nie, naprawdę, może innym razem..."

Nie chciałam aż takich zmian w życiu, nie aż do takiego stopnia . To niedziela i święta były od chodzenia na mszę św. ewentualnie okazjonalnie w tygodniu jak mocniej poczułam ale nie częściej, przecież to nie dla szesnastolatki, bardziej dla ludzi starszych( którzy mają dużo czasu, zbliżają się do Boga bo zaczynają liczyć się ze śmiercią- tak wtedy myślałam).
Jednak ten głos nie ustawał- był wytrwały choć jednocześnie delikatny- zapraszał do czegoś więcej niż niedzielnej normy katolika, do pójścia wgłąb tego co jest sercem Kościoła.
Do tej pory wydawało mi się to wręcz niemożliwe znaleźć czas w moim grafiku by chodzić na Eucharystię codziennie. Kiedy w ogóle znaleźć czas na mszę św w tygodniu, gdy miałam szkołę naukę, obowiązki, chciałam mieć też jakiś krótki czas na nic nie robienie. Lekcje w szkole zaczynałam zawsze o 8.00 a żeby dojechać do niej, była oddalona bowiem o ok 35 km musiałam posłużyć się autobusem kolejką i jeszcze 15 min zasuwać pieszo. Codziennie miałam też ok. 9 godzin lekcyjnych. Wracałam gdy ściemniało się już -padnięta.
Nie chciałam aż takich rewolucji w moim życiu aż tak przeorganizowywać całego swojego dnia, bałam się stracić ten święty spokój, który do tej pory miałam w kwestii wolnego czasu po spełnieniu najpilniejszych zadań, tym bardziej nie widziało mi się zejść ze ścieżki utartych schematów dnia i wprowadzić codzienną obecność na mszy św.
Jednocześnie to mnie tak pociągało i w głębi serca wydawało mi się to takie piękne karmić się Nim codziennie, zazdrościłam tym którzy mieli do tego siłę i samozaparcie.
Tylko właśnie pojawiało się co rusz pytanie-jeśli zacznę tak żyć to co ludzie powiedzą?Przecież wyjdę na nawiedzoną, pomyślą, że chcę do zakonu, nie chciałam w żadnym wypadku być tak oceniana.
W moim domu tradycyjnie katolickim już i tak ostro oceniano tę moją całą zmianę, traktując ją jako fanaberię, ciągle wysłuchiwałam kąśliwości.

Tak się składało, że kościół miałam 15 minut od domu, codziennie słyszałam dzwony wzywające na mszę św. W pewnym momencie Pan tak bardzo posługiwał się tymi dzwonami przywołując mnie tym swoim: przyjdź, przyjdź czekam..., że w godzinie ich bicia starałam się wychodzić do pokoju w odleglejszej części mieszkania by ich po prostu nie słyszeć. Jeśli dobrze pamiętam bywało, że czasem wręcz zatykałam uszy. Nie chciałam aż tak bardzo zmieniać swojego życia.

To była ta jedna cześć mnie, która robiła wszystko by właśnie w czasie wieczornej czy porannej mszy św w tygodniu nie mieć z jakichś bardzo obiektywnych przyczyn czasu by na nią pójść. Druga część mnie zaczęła po jakimś okresie oporu i walki z tym przynaglaniem przełamywać się i najpierw były to pojedyncze wyjścia w jednym, dwóch dniach w tygodniu a potem już po kilka razy. Ani się spostrzegłam jak zaczęłam chodzić do kościoła codziennie i podczas mszy św. przyjmować Jezusa w Chlebie.
I mogę powiedzieć, że gdy poddałam się ostatecznie i On przejął w tym dalszą kontrolę, od chwili gdy postanowiłam, że będę codzień karmić się Nim, zaczęła się wielka przygoda mojego życia, wszystko co się działo, i do dziś mnie to zdumiewa, naprawdę- plan lekcji w liceum, potem na studiach plan wykładów, praca, rozkłady autobusów, sytuacje, ludzie, godziny mszy św, usytuowanie kościołów na trasie, wszystko bez mojego jakiegoś bardzo wielkiego wysiłku przy odrobinie zaangażowania z mojej strony układać mi się zaczęło tak, że chodzenie na mszę św było jak najbardziej możliwe do zrealizowania w każdych okolicznościach. Nawet na obozach wyjazdowych z klasą, w liceum szłam ja i wcale o to nie zabiegając pociągałam za sobą kilka zainteresowanych osób.
Zaczęłam zabiegać o msze św codzienne bo życie nabrało nowej jakości, miałam zapał i pogodę ducha do stawiania czoła wydarzeniom dnia, czułam się tak wspaniale zaczynając z Nim dzień w ten sposób, wszystko co miałam robić danego dnia nabierało głębszej wartości bo zaczynałam od spotkania z Nim powierzając Mu to wszystko co mnie czekało a resztę dnia On żył we mnie i miałam przemożne wrażenie, że prostuje mi sytuacje życiowe.
Do dzisiejszego dnia z wyjątkami cięższych chorób czy niedomagań, sytuacji rzadkich absolutnej niemożności i kilku epizodów okresowego lenistwa duchowego bo miewam i takie i to wcale nierzadko byłam przez te 18 lat codziennie na mszy św. I teraz gdy mam 4 miesięcznego synka a więc na brak zajęć nie narzekam, czy sama czy z nim mimo wszystko jestem na mszy św. przyjmując Pana i bo jakoś już nie umiem inaczej a może po prostu inaczej nie chcę.
Eucharystyczny Jezus spotykany w codziennej mszy św. to najlepsze co mi się przydarzyło w życiu. Myślę że to łaska, że otrzymałam wtedy takie zaproszenie, cieszę się że na nie odpowiedziałam, dzięki Jego zachęcie.

czwartek, 10 czerwca 2010

Historia druga- Jezus w Hostii kochający i bliski

Miało to miejsce z 30/31 maja ubiegłego roku podczas nocnego czuwania w kościele przed Zesłaniem Ducha Świętego.
Wiele razy uczestniczyłam dotąd w adoracjach Jezusa wystawionego w monstrancji i myślałam, że znam wszelkie formy takich adoracji-indywidualnych, zbiorowych, procesyjnych, z indywidualnym błogosławieniem nią...
W czasach liceum i studiów miałam nawet piękny zwyczaj, który myślę, że należałoby odnowić bo gdzieś mi się zapodział, chodzenia z żelazną dyscypliną przynajmniej raz w tygodniu na godzinną adorację do kościoła gdzie wystawia się Najświętszy Sakrament. Tam sobie w ciszy i skupieniu patrzyłam i mówiłam w sercu do Boga omawiając z Nim aktualne wydarzenia z mojego życia i szukając rozwiązań trudnych spraw- słuchałam i patrzyłam. Po adoracji wychodziłam ze zmęczonymi od gapienia się oczami i początkiem bólu głowy ale jakże odświeżoną duszą.

Adoracje zbiorowe te podczas nabożeństw, także są piękne zwłaszcza lubiana przeze mnie stara pieśń: "Niechaj będzie pochwalony, od nas wszystkich uwielbiony - Przenajświętszy Sakrament..." nastraja mnie do oddawania Mu czci, jednak to co przeżyłam podczas adoracji w trakcie tego czuwania nocnego, uznaję za naprawdę czarowne przeżycie i nigdy wcześniej z czymś takim się nie zetknęłam.
Wyobraźcie sobie taką scenerię adoracji-jest noc, około godziny 22.00/23.00, stary, wąski a długi kościół gotycki wypełniony po brzegi ludźmi i to takimi, którzy przyszli na spotkanie spragnieni Boga a nie z jakiegoś poczucia presji tradycji,to oczywiste, w innym wypadku nie leźliby do kościoła kiedy pora zbierać się do spania, czuć więc w nich bijące mocno serca .
Większość to członkowie różnych wspólnot charyzmatycznych a więc osoby lubiące okazywać radość z wiary, są też jednak i ludzie jak to się mówi prosto z ulicy. Jest też zebranych wielu kapłanów wokół ołtarza.
Zaczyna się adoracja podczas, której kapłan zapowiada, że będzie nieco inaczej niż zwykle -stanie z Najświętszym Sakramentem na samym przedzie, pośrodku nawy głównej , u stóp ołtarza a my możemy podchodzić i w pełnej wolności adorować Jezusa w Najświętszym Sakramencie - dotykając monstrancji dłońmi-dotykając Jego szat, całując... Nie mogłam uwierzyć...
Czy wiecie dlaczego podczas uchwycenia monstrancji z Najświętszym Sakramentem w dłonie, w czasie procesji, podczas chowania Go do Tabernakulum kapłan dotyka monstrancji przez materiał - specjalny welon naramienny nakładany mu przez ministranta. Zanim uchwyci monstrancję owija tą białą jak śnieg tkaniną dłonie, starając się jak może by ani kawałkiem ciała nie dotknąć jej bezpośrednio. To wyraz okazania najwyższego poszanowania, znany od wieków w różnych tradycjach... nie godzi się dotykać Pana grzesznymi, brudnymi rękoma nawet kapłańskimi, .... więc co dopiero naszymi- warto by dodać. On jest ŚWIĘTY!!!
A tu nagle zdarza się szansa, która jest jednocześnie dana zebranym po to by utwierdzić w nas prawdę, że Pan tego chce, chce naszej bliskości , kontaktu, bez względu na historię naszego życia i grzechy chce z nami być blisko, nie powie nikomu przenigdy- nie dotykaj mnie, jesteś brudasem, brzydzę się tobą.
Kapłani nie zastrzegli, że mogą dotykać tylko Ci, którzy są bardzo grzeczni na codzień. Sądzę więc, że tej nocy Pan cieszył się jak nigdy bliskością choćby fizyczną bardzo wielu.

Ludzie a razem z nimi ja, nie dali się dwa razy namawiać , zaczęli wychodzić z ławek, wylegać z wszystkich zakamarków kościoła, środkową nawą popłynął miarowo ,z pełną godnością strumień ludzki zmierzając ku uniesionej w dłoniach kapłana monstrancji z Najświętszym Sakramentem.
Śpiewano.
Na przedzie obu rzędów co wydało mi się szczególnie sugestywne i piękne stały dwie osoby w białych szatach niczym aniołowie, trzymając wysoko ponad sobą wielkie, białe chorągwie i spokojnym ruchem poruszając nimi, tkanina chorągwi przepięknie się układała falując przydawało to takiej magii całej scenerii.
Ludzie , którzy znajdowali się w tej kolejce mniej więcej z 10 metrów od kapłana z Najświętszym Sakramentem, zginali jakby bezwiednie kolana i dalej poruszali się już tylko na klęczkach. Już nawet to robiło piorunujące wrażenie, to zginanie kolan przed Nim i poruszanie się z największym uniżeniem na klęczkach- setki ludzi w takiej postawie uniżonych sług, korzących się grzeszników. Biblia prawdę mówi: " A na imię Jezusa zegnie się każde kolano..." Idąc tak środkiem nawy i zbliżając się coraz bardziej byłam wprost porażona tym na co patrzyłam.
Ludzie dochodząc na klęczkach, otaczali ciasno kapłana z niemal wszystkich stron i dotykali spragnieni monstrancji wyciągając ramiona jak tylko mogli najmocniej, jej promienistych zdobień, podstawy, ale przede wszystkich wiele dłoni naraz kierowało się ku Hostii za szybką i pozostawało tak przez jakiś czas.
I ja miałam swoją chwilę bezpośredniej adoracji- dotknęłam Go - pozostałam tak i muszę przyznać, że byłam ogromnie wzruszona tym przeżyciem bo to było takie i, takie nowe, takie przełamujące wszystkie kościelne konwenanse a jednak nadal pełne czci i miałam przeogromną wprost potrzebę pozostania najlepiej to na całą wieczność w tym miejscu, w ten sposób.
Naprawdę nigdy mi się takie coś nie zdarzyło przy adoracji na odległość:) i wtedy dokładnie w tamtej sytuacji zrozumiałam, że my ludzie nie mamy czego się obawiać, tam u góry nie może być nudno-przeciwnie- jak piękna, fantastyczna, wypełniająca szczęściem musi być wieczność człowieka z Bogiem polegająca na adorowaniu Go bezustannie. To w żaden sposób nie może być nudne, mimo, że takim się wydaje póki mamy tak marne wyobrażenia i o niebie i o Nim samym.
Ta chwila dała mi taką próbkę tego co będzie kiedyś.
Adoracja ta trwała w sumie około półtorej godziny (kapłani zmęczeni trzymaniem ciężkiej monstrancji zmieniali się) podczas, której podchodzili do Jezusa w ten sposób wszyscy i młodzi i starzy i na wózkach i zgarbieni i zakonnice nawet wyobraźcie sobie:)...
A On stał na środku otoczony swoim ludem ukryty w Chlebie dawał się dotykać i brudzić... dotykał nas.




Ta sytuacja ma dodatkowo dla mnie takie znaczenie dlatego,( może czytaliście wcześniejszą historię) że nad ranem czyli dosłownie kilka godzin później tknięta jakimś przeczuciem, że zostałam wysłuchana w swojej biedzie trwającej niemal 5 lat, zrobiłam test ciążowy i okazało się, że nie adorowałam w tamtej chwili Jezusa tylko ja:)

wtorek, 8 czerwca 2010

Opowieści w Oktawie Bożego Ciała- Historia pierwsza

Przypomniały mi się dziś takie trzy życiowe momenty gdy to spotkanie Jezusa w Hostii, Jezusa w Chlebie odcisnęło się mocno w mojej świadomości i głęboko dotknęło dając mi Go poznać bardziej i pokochać.

Dziś historia pierwsza. Jezus Eucharystyczny, który daje siłę i pocieszenie



Zdarzyła się 3 lata temu. Wtedy już 2 lata bezskutecznie staraliśmy się od dziecko, gdy w końcu się udało byłam taka szczęśliwa, radość trwała jednak krótko, usg rozwiało całą moją euforię, wszystkie plany, które ułożyłam już sobie w głowie w związku z ciążą, macierzyństwem, wychowaniem, marząc o tym dziecku. Zawaliło się to wszystko jak domek z kart w jednej chwili diagnozy lekarskiej .
Miałam zgłosić się na zabieg łyżeczkowania, celem oczyszczenia macicy. Pamiętam jak dziś gdy czekając na izbie przyjęć wśród innych ludzi w koszulinie i szlafroku widziałam jak dosłownie o metr ode mnie przewijają się przed moimi oczami zaszklonymi od łez, spełnione pary- mężowie dumnie niosący foteliki z nowonarodzonymi maluszkami, żony zmęczone ale szczęśliwe, kobiety oceniając po brzuchach pewnie lada dzień mające rodzić. Uznałam to w tamtym momencie za najwyższe okrucieństwo - stworzyć tak realia szpitalne , że ja , która straciłam dziecko musiałam na to patrzeć. Mnie czekał inny scenariusz, wiedziałam że wyjdę stamtąd bez dziecka, że będzie pustka wewnątrz i na zewnątrz mojego świata. Przeszłam na oddział i choć wcześniej z cichą asystą bliskich, tam czekałam już sama na ławce na pobranie krwi, założenie wenflonu do zabiegu w znieczuleniu ogólnym. Bałam się, bardzo bałam się jak to będzie, był i głęboki smutek i ten strach, który sprawia, że czujemy się jak zagubione dzieci i wtedy pomodliłam się jak teraz myślę w sumie bezwiednie:" Boże pomóż mi, dlaczego mnie to spotkało..."
Od tej modlitewnej myśli nie minęły dwie chwile gdy na ten w sumie kameralny oddział gdzie w tamtej chwili byłam tylko ja sama na całym korytarzu, otworzyły się szeroko drzwi i wszedł kapłan z Najświętszym Sakramentem w kieszonce na szyi. Klękając od razu pomyślałam, że to Jezus przyszedł w tak bolesnej dla mnie chwili by mi dać wsparcie. Ksiądz podszedł wprost do mnie i zapytał dlaczego tu jestem, gdy powiedziałam, że czekam na zabieg po poronieniu okazał mi tyle współczucia i wsparcia życząc bym to przetrwała silna, że czułam, że to sam Pan przyszedł do mnie w tej trudnej dla mnie godzinie niosąc siłe by przeżyć to doświadczenie. Mogę powiedzieć że od tamtej chwili przeżyłam to wszystko co musiałam przeżyć jakby w znieczuleniu, naprawdę pogodnie jakąś niemoją siłą podtrzymywana.

czwartek, 3 czerwca 2010

Kilka osobistych refleksji o wierze w przemianę Chleba w Ciało i Wina w Krew Pana

Tak sobie mędrkuję w związku z dzisiejszą procesją i świętem Bożego Ciała i chyba się podzielę.

Jak wiecie Kościół katolicki naucza, że w czasie Mszy Świętej, w momencie Konsekracji, chleb i wino stają się prawdziwie Ciałem i Krwią Jezusa Chrystusa.
Naucza dalej , że "zarówno chleb jak i wino przeistaczają się w Jezusa Chrystusa - Jego Ciało, Krew, Duszę i Boskość tak, że w Komunii Świętej Chrystus przychodzi do nas cały i prawdziwy. Co ważne, nawet najmniejsza cząstka konsekrowanej Hostii oraz najmniejsza kropla konsekrowanego "wina" jest Chrystusem; zawsze całym i niepodzielnym.
Obecność Zbawiciela trwa tak długo jak długo utrzymują się postacie chleba i wina".



Większość, tych którzy przyznają się, że są ochrzczeni, są katolikami a nawet więcej praktykują- przyzna zapewne również choć nie zdziwi mnie już nic, że w to wierzy .
No dobrze ale czy na pewno?
Czy tak z ręką na sercu? Czy tak trochę i owszem ale w sumie to jednak nie?No przynajmniej nie do końca?


Poddam Ciebie i siebie prostemu testowi, odpowiedz sobie w swoim sercu tak zupełnie uczciwie:



test 1. WIARA
Podczas mszy świętej w kluczowym momencie Eucharystii -Przeistoczenia chleba w Ciało Pana o czym myślisz gdy klęczysz, gdzie kierujesz wzrok? Pochłaniasz wzrokiem Hostię bo przecież właśnie masz niewyobrażalne szczęście i okazję oglądać samego Jezusa zstępującego na ołtarz, czy też gapisz się gdziekolwiek, na sąsiada, w podłogę ( co jest błędem wielu z nas w kościele bo na pochylenie czoła będzie czas gdy kapłan zaczyna opuszczać Hostię).Póki jest wysoko jest czas na Patrzenie. Dopóki możesz widzieć Hostię jeśli wierzysz, że On to Hostia będziesz z całych sił patrzył, więcej będziesz zapatrzony w Niego tak mocno, będziesz wyciągał szyję by wiedzieć Go dokładnie i żadna siła nie powstrzyma Cię od potrzeby, żądzy, ciekawości i nie wiem czego tam jeszcze gapienia się na Boga. Gdybyś miał zobaczyć realną ludzką postać Jezusa pojawiającą się na słowa kapłana na ołtarzu przecież tak właśnie byś się zachowywał. Prawda?



test 2. UCZUCIA
Dajmy na to, że jesteś naprawdę super poprawny religijnie i przystępujesz do Komunii świętej- przyjmujesz konsekrowany komunikant, który tak szczerze rzecz biorąc smakuje Ci do złudzenia jak zwykły opłatek wigilijny, wracasz do ławki, jakie myśli Cię ogarniają?- czujesz jak przepełnia Cię wewnętrzna radość i wdzięczność ? Czy też jest inaczej- nie czujesz kompletnie nic, szybko połykasz i nie myślisz, wcale ale to wcale, że właśnie masz w sobie Boga, że jesteś w Bogu a On w Tobie od włosów po czubki palców u nóg. Jak to jest z tym Twoim przyjmowaniem Komunii tak naprawdę?

test 3. CZEŚĆ
Idziesz ulicą, mijają Cię przechodnie, być może nawet znajomi, ludzie na których opinii Ci zależy. Gdybyś spotkał Jezusa dziś, tak po prostu, ot przypadkowe, zaskakujące, nieprawdopodobne spotkanie na ulicy z Nim-twarzą w twarz, jak byś się zachował? Upadł byś pewnie na kolana lub co najmniej choć to absolutne minimum kultury osobistej pozdrowiłbyś Go z prawdziwym szacunkiem. Czy robisz to, zrobiłbyś to samo gdybyś minął księdza z ukrytym w dyskretnej kieszonce Najświętszym Sakramentem, (mimo wszystko to od razu widać) idącego ulicą do chorego na przykład, czy zrobiłbyś to na oczach innych?

Miałam okazję sprawdzić siebie w każdej z tych sytuacji, bywało może różnie, nie zawsze wzorowo na różnych etapach mojej wiary, latami widok Hostii nie powodował u mnie żadnych głębszych refleksji, jednak od kiedy Pan dotknął mojego serca to coś mi się odmieniło, walczę o to by Go przyjmować codziennie, mam oczy szeroko otwarte podczas Konsekracji i nie ma niczego i nikogo wtedy, czasem wręcz wyciągam szyję gdy mi ktoś zasłania by napatrzeć się na Niego bez przeszkód takim jakim jest Ukrytym, pragnąc jednocześnie by kapłan pokazywał Go jak najdłużej, to nic, że nie widzę Go w postaci ludzkiej-faktem jest że wiary mi to nie ułatwia no ale trudno jest przez to ambitniej, na to pełne objawienie po tamtej stronie muszę jeszcze poczekać. Czuję wdzięczność i radość gdy Go przyjmuję przyznam, że nieczęsto tak euforyczną jakbym pragnęła choć bywa, bywa, kłopoty czasem i zwykła codzienność przyćmiewa tę radość, liczy się wiara jednak nie uczucia ale radość wewnętrzna niezależna od sytuacji zewnętrznych w życiu i wzruszenie choćby takie ulotne są obecne zawsze.
Kapłana z Najświętszym Sakramentem poza kościołem i procesją mam jakoś okazję spotykać wcale nie rzadko. Po dwóch sytuacjach zaś gdy idąc ulicą opanowywał mnie silny wstyd i strach co ludzie powiedzą, wyjść na nienormalną zdecydowanie nie chciałam i nie zgięły mi się kolana gdy mijałam księdza z Najświętszym Sakramentem w kieszonce na szyi, od tamtego czasu już zawsze klękam, tak jak to było zresztą w zwyczaju wierzących jeszcze te kilkanaście lat temu, czy idzie ulicą, korytarzem szpitalnym, gdziekolwiek by to nie było- mimo, że to niełatwe mówię sobie jednak- mam w nosie wszystkie opinie ludzkie i klękam-lwów za okazywanie wiary na mnie nie napuszczą przecież jak to było kiedyś w czasach prześladowań pierwszych chrześcijan za wiarę- a jak tu nie paść na kolana gdy On -Wielki Bóg nadchodzi?



Boże Ciało


Uroczystość Bożego Ciała wprowadzono do kalendarza liturgicznego w XIII wieku. Bezpośrednią przyczyną ustanowienia święta były objawienia błogosławionej Julianny , przeoryszy augustianek z klasztoru Mont Cornillon, nieopodal Liège (obecnie miasto w Belgii). Julianna wielokrotnie miała widzenia jaśniejącej tarczy, jakby księżycowej, z ciemną plamą. W okolicach Liège interpretowano jej wizje jako znak braku w kalendarzu liturgicznym specjalnego dnia poświęconego uczczeniu Najświętszego Sakramentu.

Pod wpływem tych objawień biskup Robert ustanowił w 1246 r. takie święto dla diecezji w Liège. W następnych latach święto zdobywało popularność w sąsiednich diecezjach. W 1261 r. kolejnym papieżem (pod imieniem Urban IV) został biskup Verdun Jacques Pantaleon. W połowie XIII w. był on archidiakonem katedry w Liège. W 1264 r. wprowadził nowe święto jako festum Corporis Christi (święto Bożego Ciała) w całym Kościele.

Wkrótce świętu zaczęły towarzyszyć uroczyste procesje. Prawdopodobnie najpierw odbywały się one w latach 1265-1275 w Kolonii (Niemcy), a w XV w. w całych Niemczech, Anglii, Francji, Polsce i północnych Włoszech.


W miasteczku Bolsena zdarzył się cud. W czasie Mszy na ołtarz spłynęła z Hostii prawdziwa Krew. To wydarzenie między innymi przyczyniło się do ustanowienia święta Bożego Ciała w całym Kościele i zapoczątkowania procesji ku czci Ciała i Krwi Pańskiej.


W zielonym sercu Italii, w Umbrii, tuż przy Autostradzie Słońca leży Orvieto. Widać je z daleka, bo wznosi się dostojnie na wulkanicznych skałach. W tym niewielkim mieście na wielkim placu stoi katedra. Pielgrzymi zmierzający do Wiecznego Miasta zatrzymują się tam i czczą w orvietańskiej katedrze korporał ze śladami Krwi Chrystusa. Ten sam, na którym w Bolsena w 1263 roku kapłan Piotr z Pragi odprawiał Mszę świętą.


Krew na korporale

Był wiek XIII. W Europie szerzyły się herezje podważające prawdziwą obecność Chrystusa w Najświętszym Sakramencie. Ksiądz Piotr z Pragi też zwątpił w tę Tajemnicę. Pielgrzymował do Rzymu, by tam u grobu świętych Apostołów Piotra i Pawła odzyskać dar głębokiej wiary. Zatrzymał się w Bolsena, by odprawić Mszę św. W chwilę po wypowiedzeniu słów konsekracji, z Hostii na korporał zaczęły spływać krople Krwi. Przerażony, chciał ukryć Krew. Zawinął Hostię w korporał i włożył do kielicha. Kilka kropel upadło na posadzkę.



Relikwiarz z Orvieto

Relikwiarz z Orvieto


W tym czasie w pobliskim Orvieto przebywał papież Urban IV, któremu doniesiono o niezwykłym wydarzeniu. Gdy wysłannicy papieża potwierdzili jego prawdziwość, Urban IV nakazał przewieźć korporał do Orvieto. Rok później, bullą "Transiturus", papież ustanowił święto ku czci Ciała i Krwi Pańskiej dla całego Kościoła. Dotąd było ono obchodzone tylko w belgijskiej diecezji Liége.
Dla godnego uczczenia relikwii wzniesiono w Orvieto potężną gotycką katedrę. Zakrwawiony korporał umieszczono w relikwiarzu, w którym do dziś w Kaplicy Korporału można czcić Najświętszą Krew. Co jakiś czas Korporał badają eksperci. Za każdym razem stwierdzają, że krew zachowuje właściwości krwi ludzkiej.
W różnych miejscach na świecie w ciągu 1250 lat (od 750 roku) odnotowano 132 cuda eucharystyczne. Zwykle pojawiały się one, gdy Najświętszy Sakrament był lekceważony, przyjmowany niegodnie albo gdy ludzie wątpili w prawdziwą obecność Chrystusa w Eucharystii. Hostie krwawiły lub przemieniały się w Ciało, a wino w Krew Pańską. Wiele cudów eucharystycznych znanych jest ze źródeł historycznych, a jeszcze więcej zachowało się w ustnych przekazach i opowiadaniach.

Pierwszy, najbardziej znany, potwierdzony przez współczesną naukę cud eucharystyczny wydarzył się w klasztorze w Lanciano. Tu w VIII wieku żył bardzo wykształcony zakonnik, ale pełen wątpliwości w sprawach wiary. Nie mógł się uwolnić od pytania, czy konsekrowana Hostia jest Ciałem Chrystusa, a wino rzeczywiście Jego Krwią? Podczas jednej z Mszy św. wątpliwości były szczególnie silne i natarczywe. To niemożliwe, myślał zakonnik, żeby chleb i wino mogły się przeistoczyć. Tego dnia, gdy wypowiadał słowa: "To jest Ciało Moje... To jest Krew Moja...", zauważył, że chleb rzeczywiście stał się Ciałem, a wino Krwią. Najpierw oniemiał, a potem, gdy strach ustąpił, przepełniła go wielka radość, że doznał takiej łaski. - Patrzcie - powiedział zebranym - oto prawdziwe Ciało i Krew Pana naszego Jezusa Chrystusa, które uczynił widzialne dla mnie w tym celu, abym nie był już niedowiarkiem, lecz wierzącym.


Hostia z Lanciano

Hostia ludzkim sercem

W 1971 r. relikwie Najświętszego Ciała i Krwi z Lanciano poddano badaniom. Wyniki były sensacyjne. Pisały o nich wszystkie włoskie gazety. Profesor Odoardo Linoli z Arezzo potwierdził, że Hostia z VIII wieku jest ludzką tkanką mięśnia sercowego. Znaleziono w niej m.in. komórki układu nerwowego typowe dla takiej tkanki. Pusta przestrzeń wewnątrz odpowiada komorze sercowej. Mimo upływu czasu nie znaleziono żadnych śladów substancji konserwującej. Nie stwierdzono też cięć ostrym narzędziem, co wyklucza możliwość pobrania tkanki z innego ciała ludzkiego. Niemniej zadziwiające były wyniki badań bryłek skrzepniętej krwi. Okazało się, że to ludzka krew grupy AB. Tę samą grupę krwi znaleziono w sercu - Hostii. W Cudownej Krwi zidentyfikowano białka takie same, jak w świeżej krwi ludzkiej. Odkryto też substancje mineralne takie jak: chlorki, fosfor, magnez, potas, sód i wapń.
Z naukowego punktu widzenia nie da się wytłumaczyć, dlaczego Ciało i Krew przez dwanaście wieków nie uległy rozkładowi i w tak doskonałym stanie zachowały się do naszych czasów.


Monstrancja z Hostią i bryłkami Krwi Pańskiej w Lanciano

Cuda w sercu

Jeżeli Bóg ukazuje Niewidzialne w widzialnym - jak mówi ks. Aleksander Posacki SJ - to nie po to, żeby wzbudzić sensację, ale żeby obudzić wiarę w człowieku. Cuda eucharystyczne to znaki szczególnego rodzaju. Wskazują na prawdziwą obecność Jezusa w Eucharystii.

Podczas Kongresu Eucharystycznego w Lourdes w 1981 roku Jan Paweł II powiedział: "Trzeba wiedzieć, że Pan nasz Ukrzyżowany i Zmartwychwstały jest naprawdę, rzeczywiście i substancjalnie obecny w Eucharystii, że pozostaje tak długo, jak długo istnieją postacie chleba i wina. Należy Mu się nie tylko największy szacunek, ale i nasza adoracja".



Kiedy jeszcze jako kardynał przyjechał do Lanciano, trzy lata po badaniach naukowych (3 listopada 1974 r.), całą noc spędził na modlitwie adorując eucharystyczny cud, a potem w księdze pamiątkowej pozostawił taki wpis: "Spraw, abyśmy w Ciebie bardziej wierzyli, pokładali nadzieję i miłowali".

więcej przypadków cudów Eucharystycznych tu:



na podstawie tekstów źródłowych

środa, 2 czerwca 2010

poniedziałek, 31 maja 2010

Na Dzień Dziecka


Czy będziesz moim dzieckiem?

Może mnie nie znasz,
ale ja wiem wszystko o tobie... Psalm 139,1

Wiem kiedy siedzisz i kiedy wstajesz... Psalm 139,2

Wiem dobrze o wszystkich ścieżkach twoich... Psalm 139,3

Nawet każdy włos na twojej głowie jest policzony... Mat 10,29-31

Na moje podobieństwo zostałaś stworzona... 1Moj1,27

We mnie żyjesz, poruszasz się i jesteś... Dz17,28

Z mojego bowiem rodu jesteś... Dz17,28

Znalem cię zanim się urodziłaś... Jer1,4-5

Wybrałem cię zanim zaplanowałem stworzenie... Ef1,11-12

Nie byłaś pomyłka i wszystkie twoje dni są
zapisane w mojej księdze... Psalm 139,15-16

Określiłem dokładnie czas twoich narodzin i miejsce
w którym będziesz żyć... Dz17,26

Jesteś cudownie stworzona... Psalm 139,13-14

Kształtowałem cię w łonie matki twojej... Psalm 139,13

Byłem ci podpora od urodzenia... Psalm 71,6

Zostałem fałszywie przedstawiony przez tych,
którzy Mnie nie znają... J8,41-44

Nie jestem daleki i zagniewany,
ale jestem wyrażeniem pełnej miłości... 1J4,16

I moim pragnieniem jest, by wylewać moja miłość na ciebie
ponieważ jesteś moim dzieckiem, a ja jestem twoim Ojcem... 1J3,1



Oferuje ci więcej niż twój ziemski ojciec... Mat7,11

Bo ja jestem doskonałym Ojcem... Mat5,48

Każdy dobry dar jaki otrzymujesz pochodzi ode mnie... Jakub1,17

Ja jestem twoim zaopatrzeniem i ja zaspokoję
wszystkie twoje potrzeby... Mat6,31-33

Moje plany dotyczące twej przyszłości zawsze
były przepełnione nadzieja... Jer29,11

Ponieważ ukochałem cię odwieczna miłością... Jer31,3

Moje myśli o tobie są niezliczone tak
jak piasek na brzegu... Psalm 139,17-18

Raduje się z ciebie niezwykła radością... Sof3,17

Nigdy nie przestanę ci dobrze czynić... Jer32,40

Bo jesteś moja szczególną własnością... 2Moj19,5


Pragnę cię ustanowić z całego mojego serca
i z całej mojej duszy... Jer 32,41

I chce ci oznajmić rzeczy wielkie i cudowne... Jer33,3

Jeśli będziesz mnie szukać całym swoim sercem,
znajdziesz mnie... 3Moj4,29

Rozkoszuj się mną a dam ci czego sobie
życzy serce twoje... Psalm 37,4

Bo to ja daje ci pragnienia... Filip2,13

Jestem w stanie uczynić więcej niż sobie wyobrażasz... Ef3,20

Bo jestem tym, który cię zachęca... 2Tes2,16-17

Jestem Ojcem, który pociesza cię w kłopotach... 2Kor1,3-4



Kiedy jesteś przygnębiona jestem z tobą... Psalm34,13

Tak jak pasterz troszczy się o owce,
ja troszczę się o ciebie... Iz40,11

Któregoś dnia zetrę każda łzę z oczu twoich
i usunę wszelki ból... Ap21,3-4

Jestem twoim Ojcem i kocham cię jak syna Jezusa... J17,23

To w Jezusie moja miłość jest objawiona... J17,26

On jest dokładnym odbiciem mojej istoty... Hebr1,3

On przyszedł by zademonstrować, ze ja jestem z tobą
nie przeciwko tobie... Rz8,31

I powiedzieć ci, ze nie liczę twoich grzechów... 2Kor5,18-19

Jezus umarł abyś był pojednany... 2Kor5,18-19

Jego śmierć była wyrażeniem mojej miłości do ciebie... 1J4,10

Dałem wszystko co kochałem, by zdobyć twoja miłość... Rz8,38-39

Przyjdź do domu, a ja urządzę najlepsze przyjęcie
jakie kiedykolwiek niebo widziało... Łk15,7

Zawsze byłem twoim Ojcem i zawsze będę... Ef3,14-15



Moje pytanie brzmi...


Czy będziesz moim dzieckiem? J1,12-13

Czekam na ciebie... Łk15,11-32







środa, 26 maja 2010

Siła świadectwa

W procesie mojego nawracania i poznawania Jezusa, tego jakim On jest, duże znaczenie mieli i mają ludzie spotykani niekiedy niby przypadkiem( rzecz jasna przypadkowość nie istnieje), którzy dzielą się swoim doświadczeniem wiary, także media a w nich znowu przecież ludzie, książki pisane przez dotkniętych przez Niego, zawierające świadectwa działania Boga dziś, opowieści konkretnych osób, o tym jak Bóg zadziałał w kluczowym momencie ich życia zmieniając wszystko i jak nadal działa w codzienności w tysiącu jeden sprawach.

Ciekawie się słucha i czyta o naprawdę stałej interwencji Bożej w życiu ludzi w czasach gdy wydawałoby się w Boga nie należy już wierzyć gdy się jest człowiekiem odrobinę chociaż rozsądnym i wyedukowanym.
Odkąd zaczęłam patrzeć bardziej świadomie na życie i dostrzegać więcej w tym co się wokół mnie dzieje widzę, że On naprawdę stale czuwa i stale działa. Nie jest tym, który może ostatecznie nawet niech istnieje i stworzył ten świat i ludzi ale z racji lepszych rozrywek przestał się nami szybko interesować. Jest Bogiem Aktywnym.

Bardzo dużo w tym temacie dzielenia się świadectwem życia, zbliżania się do Pana, motywowania do ciągłego odwracania się od zła, które powiedzmy sobie szczerze nieraz bardzo apetycznie kusi, dawała mi wspólnota a w niej praktyka cotygodniowego czasu na świadectwa- co też Bóg zrobił w minionym tygodniu, w życiu tej czy innej osoby, czym chciałoby się podzielić z innymi. Trudno może o tym, co czasem bardzo osobiste opowiadać innym, owszem można więc to zachować tylko dla siebie ale skoro te kilka słów może kogoś wesprzeć, uratować, obudzić, dać siłę to jakże egoistycznym jest milczenie.
Zawsze wtedy gdy mam opór wewnętrzny a mam go często bo reakcje na osobę mocno wierzącą w Boga i mówiącą o Nim są różne, słyszę w swojej głowie werset biblijny: „Bo my nie możemy milczeć o tym, cośmy widzieli i słyszeli” – tłumaczył Piotr tym, którzy zabronili mu mówić o Jezusie (Dz 4, 13-20). Dlatego ja sama mimo gdzieś tam toczącej się we mnie walki wewnętrznej powiedzieć czy nie powiedzieć komuś słów kilka, czuję wielką konieczność mówienia bardzo otwarcie o Jezusie i tym co czyni w moim życiu.


Po tych rozmaitych świadectwach interwencji Jezusa w życiu swoim, innych stwierdzam, że naprawdę Bóg wchodzi w każdą przestrzeń życia jeśli jest do tej przestrzeni zapraszany i nagnie nawet jeśli potrzeba prawa fizyki, zjawiska przyrody i utarte prawa rządzące w społeczeństwie ludzi by nam dopomagać w rozmaity sposób.
Od kiedy wiem, że On panuje nad absolutnie całą rzeczywistością, nad całym światem, nad kosmosem, mrówką i planetami wiem, że mogę śmiało prosić Go o rzeczy niemożliwe bo On jest Ich Panem , włada nad nimi.

Od jakiegoś czasu jestem poza wspólnotą ale chwilowo - poza- trochę za bardzo pochłonęło mnie ostatnimi czasy życie doczesne i jego sprawy, bardzo mi tego doświadczania Boga z ludźmi brakuje w życiu i w międzyczasie szukam łapczywie świadectw, które by mnie religijnie doładowały.
Ciekawie się słucha i czyta o naprawdę częstej interwencji Bożej w czasach gdy wydawałoby się w Boga nie należy już wierzyć gdy się jest człowiekiem odrobinę chociaż rozsądnym i wyedukowanym.
Ostatnio na przykład w telewizji o tym jak bardzo osobiście spotkał Boga paradoksalnie na skutek nieszczęśliwego wypadku samochodowego, któremu uległ i cudem uszedł z życiem -opowiadał Radek Pazura, nieco mniej znany brat znanego Cezarego Pazury. Było to piękne świadectwo, zaskakujące nieco bo przecież znałam Radosława Pazurę do niedawna całkiem innym. Ten Radek taki wewnętrznie odmieniony, opowiadał zaś, że spotkał na skutek wypadku - Boga, który napełnił Jego nareszcie głębszym życie Sensem i Bezwarunkową Miłością.

To pokrzepiające zobaczyć, że Pan naprawdę każdego traktuje jak swojego Jedynaka a więc w sposób całkowicie indywidualny, docierając przez wydarzenia takie a nie inne do jego serca, z całym zaangażowaniem-w przedziwnych nieraz okolicznościach, na wszelkie dostępne sposoby, wykorzystując często ludzi troszcząc się o jego prawdziwe życie i szczęście.
Czyż to nie jest dowód na to, że Jezus o nas zabiega, że o nas walczy? Walczy o bliskość i intymność w relacji z Tobą, ze mną.

Kiedyś nasz ksiądz wspólnotowy tłumaczył nam, że na drodze do nawrócenia, osobistego poznania Jezusa, Bóg stawia w życiu każdego z nas ciąg ludzi i stawia ich wielu, jak trzeba dostawia jeszcze kilku, kilkunastu, licząc na to, że po którymś razie zapadka otwierająca serce zadziała.
Każdy taki człowiek, który powie lub zrobi coś na rzecz pokazania bliźniemu Jezusa, który jest Jedyną Drogą Prawdą i Życiem jest kolejnym cennym elementem domina, ważnym elementem, bez którego może coś dalej może nie ruszyć, nie potoczyć się tak jak powinno lub się niekiedy znacznie opóźnić, elementem potrzebnym i ważnym nawet jeśli nie tym dumnym pierwszym od którego zaczął się proces nawracania się lub ostatnim nareszcie decydującym o czyjejś ostatecznej zmianie myślenia, odwróceniu się od dawnego życia, stwierdzenia, że chce się wieść życie już od teraz w prawdziwej bliskości z Bogiem Jezusem.



To nieważne jaki drobiazg o Panu ma się do opowiedzenia, my nigdy nie wiemy co akurat w danym momencie jest potrzebne drugiemu człowiekowi, jaki element wyciągnie z korzyścią dla siebie z rozmowy, jaki dotknie go w samo sedno. Wiele razy doświadczyłam osobiście, że Pan wykorzystał mnie zdarzyło się, że niczego nieświadomą jako narzędzie, wiele, wiele razy ktoś był posłańcem Pana i przynosił mi nieoczekiwanie Jego poselstwo.

Dziś podzielę się z Wami takim świadectwem, które oj ile to już lat było...18? było jednym z tych, po którym byłam tak poruszona, że prawie dwa bite tygodnie byłam całkiem wyjęta z rzeczywistości.
Tutaj wstawię wersję z you touba świadectwa Nickiego Cruza -szefa najpotężniejszego gangu w Nowym Yorku w latach 50,obecnie międzynarodowego ewangelizatora, które wygłosił na żywo w Polsce w 2008 r.




ale ja poznałam tę niezwykłą wprost lecz prawdziwą historię w książce "Krzyż i sztylet" Davida Wilkersona oraz "Nicki Cruz opowiada" napisaną już przez samego Nickiego. Polecam Wam te dwie książki z całej duszy bo są po prostu powalające.
Dziś znów podczas przesiadywania na ławce przy wózku z małym, zapragnęłam powrócić do tej historii i czytam od początku jak wtedy z wypiekami.

poniedziałek, 10 maja 2010

Niepojęty, Niezmierzony

Usłyszałam ją w polskiej wersji ostatnio podczas jednego z chrześcijańskich spotkań-fantastyczna pieśń!

czwartek, 6 maja 2010

Świadectwo majowego cudu

To nieprawda jeśliby ktoś gdziekolwiek Wam wmawiał, że ludzie będący blisko Boga nie borykają się na co dzień z realnym życiem i jego trudami, że nie dotykają ich jego dramaty, że Bóg pozwala taplać się w samym miodku życia, chroniąc przed cierpieniem.
To wszystko-i łzy i śmiech, od początku do końca jest naszym udziałem tak jak udziałem Jezusa było cierpienie, haniebna śmierć ale też tak nierozerwalnie związany z nimi radosny tryumf Zmartwychwstania.
Bóg z bolesnych rzeczy, które trudno zrozumieć i po ludzku zaakceptować jeśli trzyma się Go usilnie za rękęstarając się ufać, potrafi wyciągać dobro, masę dobra dla nas i dla naszego otoczenia.

Jak mówi Biblia:
"A wiemy, że Bóg współdziała we wszystkim ku dobremu z tymi, którzy Boga miłują [...]
Odkrywam co jakiś czas, że Bóg ostatecznie dopuszcza w moim życiu coś trudnego, czasem niezmiernie bolesnego właśnie po to żeby pomóc mi coś zrozumieć,do czegoś dojrzeć, niekiedy wstrząsnąć, zdopingować mnie bym podjęła wreszcie jakieś konkretniejsze działanie wiary wynikające z niemożności znoszenia dalej takiej sytuacji, a w efekcie pozwala mi dzięki temu duchowo wzrastać.
Czasem jestem naprawdę zdziwiona jak wcześniejsze cierpienie, niezrozumiałe i krzywdzące obraca się w wielkie błogosławieństwo dla mnie- na wielu poziomach mojego życia.


Przez ostatnie kilka lat nosiłam właśnie taki ból w sercu i mimo iż starałam się Mu ufać,od tylu lat idę już przecież za Nim w tak zmiennej codzienności, to powątpiewanie a często i bunt niecierpliwości z niewysłuchania odzywał się praktycznie każdego dnia i co dzień też musiałam zmagać się na nowo i nowo z niezrozumieniem o co Bogu chodzi, dlaczego mi to robi. W chwilach prawdziwego kryzysu odchodząc niemal od zmysłów pytałam zaczepnie- gdzie jest Twoja tak opiewana dobroć? Ha?Gdzie jest? Tak było i ostatnio. Aż do czasu gdy wszystko pojęłam.

Naszym krzyżem małżeńskim, moim wielkim krzyżem i cierpieniem osobistym, oczywiście jednym z wielu, które się statystycznie ma w życiu (sporo nadal targam czekając na godzinę wysłuchania, która wierzę, że nadejdzie,) był brak potomstwa, mimo usilnych naszych starań.
A, że będąc wrażliwą na akty aborcji dokonujące się w świecie,całe lata dzień w dzień modliłam się o życie dzieci zagrożonych w łonach matek a poza tym byliśmy z mężem naprawdę w porządku wobec Pana w przedmałżeńskiej i małżeńskiej sferze seksualnej dlatego to szczególnie godziło we mnie, dotykało mnie do żywego, czułam, że to głęboko niesprawiedliwe, że właśnie nas to spotkało.

Podzielę się z Wami dokładnie tym moim skróconym świadectwem, jakie przygotowałam sobie na potrzeby wystąpienia przed liczniejszą grupą ludzi z mojego kościoła by zaświadczyć, że jakkolwiek byśmy sądzili oceniając sytuację ułomnie po ludzku to Jezus naprawdę ma uszy, które słuchają naszych wołań.
Moja opowieść gdybyśmy usiedli razem twarzą w twarz byłaby znacznie barwniejsza i duuuużo bardziej zaskakująca ale sądzę, że zrobiłoby się z tego kilka dobrych stron opowieści o tym co się działo w maju zeszłego roku w moim życiu więc muszę to potężnie skrócić.

"Mam na imię Katarzyna, mam 34 lata. Dokładnie rok temu 4 maja w mojej parafii miała miejsce msza św z modlitwą o uzdrowienie. Byliśmy wtedy na niej oboje z mężem prosić Pana o dziecko dla nas.
Staraliśmy się o nie 4, 5 roku. Ponieważ długo były problemy z zajściem w ciążę zaczęliśmy się niepokoić, odwiedzaliśmy kolejnych polecanych lekarzy, robiliśmy badania, z każdym kolejnym miesiącem coraz bardziej zaawansowane, drogie, gdy częściowo znane już były problemy próbowaliśmy rozmaitych terapii, wydaliśmy jak dziś przeliczam naprawdę mnóstwo pieniędzy na to wszystko. Nie wspomnę ile te wszystkie badania, wizyty kosztowały nas oboje, szczególnie mnie kobietę- emocji, skrępowania, zawodzonych wciąż nadziei. Wyczekiwane dziecko wciąż się nie pojawiało, choć robiliśmy po ludzku co w naszej mocy a także modliliśmy się o nie jako wierzący. Po 2 latach starań prawdopodobnie na skutek terapii w ciągu jednego roku doświadczyłam trzech epizodów ciążowych...... za każdym razem bardzo szybko kończących się poronieniami. Nigdy nie dane mi było zobaczyć na usg bijącego serduszka, ani nawet zarodka- na starcie zawsze było już po wszystkim. Padła nawet przypuszczalna diagnoza, że mój organizm odrzuca ciążę na zasadzie immunologicznej autoagresji.

To były bardzo trudne chwile, borykanie się z uczuciem ogromnego smutku, pustki i bezsensu, żalu do Boga, oskarżeń, że bawi się nami, że daje i odbiera, a także zazdrości, że innym się udaje a nam wciąż nie.
Kolejne 2,5 roku nie zmieniało nic w naszej sytuacji. W chwilach bezsilności czułam, że naszym losem jest już raczej bezdzietność. Mój coraz gorszy stan emocjonalny potęgował każdy kolejny zawiedziony miesiąc, wstyd się przyznać ale też każda napotkana ciężarna, każda kolejna obwieszczana nam ciąża wśród naszych znajomych i przyjaciół, tym bardziej , że w naszym zaprzyjaźnionym otoczeniu nie było już prawie małżeństw bez potomstwa. Odsuwałam się od najbliższych przyjaciół, unikałam spotkań wiedząc, że będą pełne ich dzieci, chroniąc w ten sposób siebie przed kolejnymi zranieniami, przed tą wielką niespełnialną tęsknotą, która stawała się wprost nieznośna.

Rozchorowałam się pod koniec kwietnia zeszłego roku gdy o swej ciąży poinformowali nas nieśmiało nasi najbliżsi przyjaciele- ostatni już z czekających na potomstwo. Żołądek bolał mnie ze stresu bezustannie prawie 2 tygodnie, lekarz widząc w czym problem doradzał mi przyjmowanie antydepresantów ponieważ niemal nie przestawałam już płakać dniami i nocami z rozpaczy i bezsilności.

Na tę mszę św w o uzdrowienie, która miała miejsce w maju poszłam z prawdziwie dziką determinacją wybłagania, wyżebrania, u Boga dziecka. To miał być mój miesiąc zapamiętałego szturmowania nieba, tak sobie postanowiłam, że jeśli się nie uda Go uprosić, poddam się i zaczniemy poważnie rozważać adopcję.

Pamiętam, że przed mszą świętą zbierano od nas karteczki z wypisanymi naszymi intencjami o co chcemy prosić Pana. Ja stanęłam wtedy na rzęsach wiary i pamiętam. że wcale nie prosiłam lecz napisałam tak: Jezu uwielbiam Cię i dziękuję za to, że w tym miesiącu obdarzysz nas upragnionym potomstwem.

Pamiętam do dziś dwa piękne momenty z tej mszy św: bardzo osobiste spojrzenie Jezusa z monstrancji podczas indywidualnego błogosławieństwa oraz żarliwą modlitwę wstawienniczą osoby proszącej w mojej sprawie. Przez cały maj kontynuowałam wraz z mężem, i tymi których prosiłam o wsparcie niezwykle żarliwie modlitwę o uproszenie nam dziecka. Codzień wyobrażałam sobie w modlitwie, że Pan formuje dla nas dziecko i powierza je nam.

Moja przyjaciółka w tajemnicy przede mną zamówiła msze święte codzienne w okresie maja w intencji wyproszenia nam łaski potomstwa. Modliły się też z nami żarliwie liczne zgromadzenia zakonne i wspólnoty, kapłani do których pisałam mailowo z prośbą o wsparcie.

Powiedziałam sobie, że zamęczę tego Jezusa aż mnie wysłucha. Mogę powiedzieć śmiało, że modliłam się o to w tamtym miesiącu tak jakby od tego zależało absolutnie całe moje życie: całym sercem, duszą i ciałem.

31- ostatniego dnia maja dowiedziałam się, nie mogąc w to prawie uwierzyć, że jestem w ciąży!

To była inna ciąża niż te poprzednie. Była bardzo silna. Bóg pokazywał mi bezustannie przez 9 miesięcy, że mimo słabości mojego organizmu, który wykluczał praktycznie możliwość donoszenia ciąży, On swoją mocą doprowadzi ją do szczęśliwego zakończenia. Prognozowano mi bowiem, że mogę przedwcześnie urodzić już od 19 tyg, w 21 tyg zaś przeżyłam 10 godz krwotok, złą sytuację i zagrożenie przedwczesnym porodem w każdej chwili zakomunikowano mi ponownie w 29 tyg a ja ku zaskoczeniu wszystkich i dzięki Panu, urodziłam synka w 40 tyg. kilka dni po terminie.

Dziś cieszymy się bezgranicznie z mężem naszym 3 miesięcznym pięknym, zdrowym synkiem Gabrysiem i nazywamy bez wahania swoje przeżycie- cudem dziękując za nie Jezusowi.

Chwała Panu!

piątek, 2 kwietnia 2010

środa, 10 lutego 2010

Coś dla Waszych Dusz

Powrócę tu niebawem opowiadając Wam o Chwale Pana jaka dotknęła mnie, jakiej doświadczyłam w ostatnim czasie. Wiem pojawiam się z rzadka i znikam częściej niż się pojawiam bo pewne sprawy ostatnie muszą się wydarzyć do końca zanim się na dobre otworzę i zanim to się wydarzy oczekując jeszcze pomilczę.... nucąc i przesyłam Waszym duszom tę przepiękną pieśń z koncertu Kari Jobe, radość w czasie słuchania jej, oglądania występu ogarnia mnie po brzegi, także całe moje ciało... Dreszczyki takie, że hej:)