sobota, 27 czerwca 2009

Pan mnie wysłuchał!

Mnie tyle tu nie było znowu ... bo ja nie wiem do dziś jakich słów tu na blogu użyć, jak to opisać by nie odkrywając się z całą trudną historią dać jednak świadectwo tego, że w moim życiu stał się cud. W ostatnim dniu maja, w którym to miesiącu wyjątkowo prosiłam dzień w dzień wraz z przyjaciółmi i wieloma wierzącymi(zgromadzenia zakonne, wspólnoty, charyzmatycy) o uproszenie tego co wypełniało większość moich myśli i pragnień, marzenia jak się okazało przez lata tak niedostępnego dla mnie- zostałam wysłuchana.
"...Proście a otrzymacie..." J 16,23. Intensywnie proście dodałabym. To czego latami nie dało rady przeskoczyć i co powodowało tyle cierpienia, szturmowa, zajadła modlitwa- nawalanie z całych sił do Nieba załatwiła nieoczekiwanie szybko-w miesiąc. W ostatni dzień tego miesiąca wraz z ostatnią 31 mszą św( msze codzienne zbiorowe) odprawioną w tej intencji dowiedziałam się, że zostałam wysłuchana... Oszalałam z radości.
Dzieje się total w moim życiu i wybaczcie mogę tylko napisać, że Jezus jest Panem rzeczy niemożliwych i słyszy dokładnie każde wołanie i każde proszenie i kocha nachalność naszego walenia do Jego Serca odpowiadając- w najlepszym dla nas czasie...


Silna wiara w to, że On ma moc wyzwolić od wszystkiego co komplikuje życie lub czyni je niepełnym, od tego co przytłacza , od tego co po ludzku nie do przeskoczenia,niezłomna, aktywnie wyrażona wiara, wiara będąca dziką determinacją zmusza niejako dobroć Boga do okazywania nam miłosierdzia i uczynienia według tego o co prosimy- ja tego doświadczyłam tak mocno... Jezu chwała Tobie!

poniedziałek, 25 maja 2009

To samo w inny sposób

Wczoraj nocą zamieściłam swój niezdarny wiersz o uciekaniu przed Bogiem a dziś skoro świt w swojej poczcie zastałam wysłany mi od miłego podczytywacza, jakże szybka, miła reakcja, inny wiersz kompletnie mi nieznany wybitnego poety Jerzego Lieberta.Wiersz jak stwierdził mój podczytywacz traktujący o tym samym o czym ja napisałam w swoim.
Tu uspokajam niesentymentalnych nie będzie to w żadnym wypadku blog poetycki ale chciałabym wrzucić tutaj ten wiersz ponieważ on pokazuje, że mimo naszych odmienności charakterów, losów, doświadczeń, innego sposobu przeżywania różnych rzeczy to jednak mamy tę specyficzna podatność ludzką chyba wszyscy by z jednej strony uciekać bez końca przed Bogiem a z drugiej strony ponieważ, czy temu zaprzeczamy czy nie, nasza istota w najgłębszym swym jądrze pragnie Go, dać Mu się w końcu pochwycić.


Jerzy Liebert

Jeździec


Uciekałem przed Tobą w popłochu,

Chciałem zmylić, oszukać Ciebie -

Lecz co dnia kolana uparte

Zostawiały ślady na niebie.



Dogoniłeś mnie, Jeźdźcze niebieski,

Stratowałeś, stanąłeś na mnie.

Ległem zbity, łaską podcięty,

Jak dym, gdy wicher go nagnie.



Nie mam słów, by spod Ciebie się podnieść,

Coraz cięższa staje się mowa

Czyżby słowa utracić trzeba,

By jak duszę odzyskać słowa?



Czyli trzeba aż przejść przez siebie,

Twoim słowom siebie zawierzyć -

Jeśli trzeba, to tratuj do dna,

Jestem tylko twoim żołnierzem.



Jedno wiem, i innych objawień

Nie potrzeba oczom i uszom -

Uczyniwszy na wielki wybór,

W każdej chwili wybierać muszę.



Zwierzenia

Prawdą niezaprzeczalną jest, że najwięcej, dzieje się w naszym życiu gdy odchodzimy od komputera, dopiero poza blogiem. Tam dopiero rozgrywa się prawdziwe życie i to prozaicznie ziemskie gdzie rodzina, praca, dom, obowiązki i to duchowe rozgrywające się równocześnie na poziomie głębszym tam w środku Ciebie i mnie.

Dawno niczego nie pisałam choć codziennie wchodziłam tu wielekroć z zamiarem podzielenia się tym czego doświadczam w swoim wnętrzu aktualnie w dziedzinie ducha właśnie.
Ktoś pomyślałby pewnie o mnie w tym czasie ciszy, że już na starcie zniechęciłam się...O nie...Być może mnie to chwilowo przerosło po prostu, do tego się przyznam.
Jednak to co duchowe czasem wychodzi poza możliwości przekazu, poza słowa, poza obrazy, którymi można by słowa zastąpić, i takie były i są moje ostatnie przeżycia: silne i dotykające mojej istoty do szczętu tak że trudno się tym dzielić.
Czułam więc tym samym permanentną niemożebność opisania tych spraw, tak osobistych i intymnych dziejących się na poziomie ducha, emocji i mojego serca.
A to wszystko dotyczy życia, bardzo konkretnych spraw dużego kalibru, spraw jakże ważnych dla większości z Was. Znam osoby, które odeszły przez to od Boga bo to je kompletnie unieszczęśliwiło, złamało i zbuntowało.

To jest trudny dla mnie czas w życiu, główny egzamin życiowy czy jak? To jest jednocześnie i paradoksalnie owocny dla mnie czas...,nie wiedziałam że to napiszę...
W żadnym innym czasie nie dobijałam się też tak gorliwie do serca Boga w swojej biedzie jak teraz...
W tym co takie nie po mojemu lub nazwę to konkretniej absolutnie wbrew mnie, Jezus tak silnie przemawia, dotyka, tłumaczy, no i .... kocha mnie.
Przemawia,dotyka, tłumaczy- jak? Kocha jak?
No tak, muszę chyba pisać trochę bardziej przystępnie- mam taki już wyrobiony styl mówienia o tym jakby to był realny, fizyczny niemal kontakt.
No po tylu latach zgłębiania jakim jest, bycia bliżej Niego, znam już język jakim przemawia w życiu do mnie.Ten kontakt z Nim takim właśnie jest -REALNYM ale uprzystępnię: ten kod językowy: dotyka- kocha-przemawia. Chodzi o to jak Bóg daje mi znać konkretnie o swojej trosce, słyszeniu mnie, zainteresowaniu i miłości, tak by moje zmysły to odebrały.
Czyjeś niby to przypadkowe słowa a takie, na jakie dokładnie czekałam, lub prosiłam Go, jakaś sytuacja, niekiedy nieprawdopodobna lub taka, że wiem, że to On się za nią kryje, albo i ludzie różni ludzie znani i nie znani stający się nie wiedząc o tym wcale Jego Okiem, Uchem i Dłonią . Innym razem nagła zupełnie niewytłumaczalna żadnym zdarzeniem pewność i fala spokoju, że wszystko idzie według planu i że będzie dobrze. Taki strumień światła w kompletnej ciemności. Czy to nie Jezus okazuje w ten sposób swoją czułość i zatroskanie? Zwyczajne codzienne rzeczy powiesz, przypadki? Ależ skąd, nawał takich zdarzeń w związku ze sprawą potwierdzających, że On mnie nie zlewa i nie lekceważy, że stara się dawać w tym czasie wsparcie jakie tylko jest konieczne dla przetrzymania, i wiem, że to co jest teraz jest konkretnie po coś, dla jakiegoś większego choć jeszcze niepojmowanego przeze mnie dobra. Po czasie trudnym tak właśnie okazywało się zawsze, że to wszystko było po coś, po coś jeszcze lepszego od tego co sobie wymarzyłam po ludzku.
Jasne, że jak każdy normalny człek mam kryzys w tych momentach, pieroński kryzys bo boli ale ktoś mądry powiedział kiedyś, że kryzysy są po to byśmy mogli jak w drodze po stromych schodach, po których wchodzenie jest mozolne i skłania do odpoczynków, czasem nazbyt długich przystawań i zapuszczania korzeni, mieć impuls do mobilizacji i ruszenia się z miejsca, do niezadowalania się tym co widać z obecnego poziomu, do wchodzenia na kolejny wyższy stopień, 93,95 , 155... aż na szczyt..... jeśli kryzys działa tak, że się zniechęcamy, chwiejemy, to często wtedy spadamy z tych schodów na łeb na szyję czasem aż na dno bo życie duchowe nie znosi stagnacji, kto stoi ten się cofa.

Pozwolę zamieścić sobie na koniec długich wywodów, które miały być krótkie w założeniu , tym razem już krótki wiersz, wiersz, który pisałam wiele, wiele lat temu, w początkach mojej rewolucji ducha gdy jeszcze bardzo szamotałam się z Bogiem o swoją wizję życia, szczęścia, spełnienia.
To wiersz, który jest trochę obrazem tego czego doświadczam aktualnie na skutek tego co się dzieje w życiu choć subtelniej inaczej niż wtedy.

SĄ CHWILE

są chwile
że chciałabym
uciec przed Tobą i Twoim krzyżem
biec tak szybko przed siebie
goń mnie Panie Jezu
umiem przed Tobą umknąć...

tylko że Ty masz takie długie ramiona
dosięgniesz mnie w każdym miejscu
mojego życia
na każdym zakręcie
w który wpadnę
bezradna
zdyszana jak spóźniony podróżnik
któremu właśnie uciekł ostatni pociąg...

Ty dobrze wiesz że jestem zbyt słaba
spójrz na moje opuszczone ręce
nogi jak z waty
więc goń mnie Panie!
pozwolę się złapać...


wiersz mojego autorstwa


niedziela, 19 kwietnia 2009

Miłosierdzie Pana

ja w światowym Sanktuarium Miłosierdzia Bożego w Krakowie-Łagiewnikach.


Dziś Święto Miłosierdzia Bożego-Jezus objawił się naszej polskiej zakonnicy s. Faustynie Kowalskiej, przypominając nam o Swoim największym przymiocie MIŁOSIERDZIU wobec nas:

" Jestem Miłością i Miłosierdziem samym. Nie masz nędzy, która by mogła się mierzyć z ,Miłosierdziem Moim. Ani go wyczerpie nędza- gdyż z chwilą udzielania się- powiększa się. Dusza, która zaufała Mojemu Miłosierdziu jest najszczęśliwsza, bo Ja Sam mam o nią staranie."

, prosił by zostało ustanowione to Święto w pierwszą niedzielę po Wielkanocy:

" Pragnę aby czczono Miłosierdzie Moje. Daję ludzkości ostatnią deskę ratunku- to jest ucieczkę do Miłosierdzia Mojego. Raduje się Serce Moje ze święta tego."

" ...kto w dniu tym przystąpi do Źródła Życia (komunii św.) ten dostąpi zupełnego odpuszczenia win i kar."


Jezus objawił też s. Faustynie modlitwę pełną mocy, którą polecił jej odmawiać i nauczyć jej innych. Szczególnie poleca się na odmawianie tej modlitwy tzw. koronki do Miłosierdzia Bożego o godzinę 15.00 godzinę Śmierci Jezusa na krzyżu- gdy objawiło się w pełni Jego Miłosierdzie dla ludzkości.

" Ktokolwiek będzie ją odmawiał dostąpi wielkiego miłosierdzia w godzinie śmierci. Kapłani będą ją podawać grzesznikom jako ostatnią deskę ratunku. Chociażby był grzesznik najzatwardzialszy, jeżeli raz tylko odmówi tę koronkę dostąpi łask z nieskończonego Miłosierdzia Mojego...".

"Dusze które odmawiać będą tę koronkę Miłosierdzie Moje ogarnie w życiu a szczególnie w godzinie śmierci."

Codziennie o 15.00 staram się odmawiać Koronkę do Miłosierdzia Bożego (chętnych mogę jej nauczyć, odmawia się ją na różańcu, jest prosta), nastawiłam sobie przypomnienie na komórce i zawsze tuż przed 15.00 już mi drynda żebym nie przeoczyła. Staram się czy to w domu, czy w drodze w autobusie, w pracy poświęcić te 5 minut by ją odmówić, na tyle na ile mogę się skupić w danej sytuacji. Ma wielką siłę, niesamowite rzeczy się dzieją.

czwartek, 16 kwietnia 2009

MOJE ŚWIADECTWO - od tego zacznę

Od tamtych wydarzeń minęło 18 lat. Trudno określić dokładnie kiedy to się zaczęło ale działo się to w moim życiu w sposób wyraźny i nie pozostawiający żadnych wątpliwości. Zaczęło się jak nic nie przepowiadający początek wielkiego tornada, które trwa do dziś, ... tak jakoś w kilka tygodni po bierzmowaniu.


I to nie było spotkanie z rodzaju tych, gdzie można opisać konkretne wydarzenie zewnętrzne, miejsce, sytuację słowa, które padły. Nie.

Kobiety co prawda lubią czasem popaplać sobie nawzajem w zaufaniu jak to zmiękły im nogi i ciarki przeszły na widok mężczyzny, który zadziałał na nie obezwładniająco. Owszem przeżyłam i takie fascynacje nie raz, ośmielę się jednak stwierdzić, że moje doświadczenie było dużo silniejsze, bez porównania silniejsze i w konsekwencji totalnie przemieniające moje życie.

Skutki tamtych wydarzeń trwają do dziś. Mam wrażenie, że jadę cały czas na zapasie energii z tamtej baterii, którą mi Ktoś wtedy wmontował, która jest samoodnawialna i wciąż naładowana.

Zostałam dotknięta prosto w serce, sądzę, że dotykał mnie tak już wcześniej, jednak jakby po raz pierwszy miałam tego świadomość- dotknięta przez Tego, w którego zdawałam się przecież wierzyć tradycyjnie wprawdzie, przez wszystkie te wcześniejsze lata.

Otrzymałam wychowanie typowo katolickie, praktykowałam i nie stroniłam jakoś specjalnie od kościoła, nie przepadałam co prawda w nim siedzieć bo cóż nuda, nuda, nuda.
Gdy patrzę na to z perspektywy lat mogę stwierdzić, że mimo jako takiej poprawności zewnętrznej nie rozumiałam wiele z tego co się w nim dzieje, byłam obecna ciałem, rytuałami, tradycją lecz mój duch spał głębokim snem. Nie wiedziałam co się dzieje na ołtarzu w czasie Mszy św, wszystko to było niejasne i niezrozumiałe. Nie czułam wiele do Boga, który wydawał mi się odległy i taki momentami nawet nierealny.

Myślałam zresztą wtedy, tak: jak można czuć do Boga cośkolwiek zbliżonego w ogóle do relacji z bliskimi, ukochanymi nam ludźmi gdy Tego Kogoś, nazywanego Jezusem nie słyszysz i nie widzisz, gdy modląc się nawet o coś nie czujesz nic, dodatkowo doświadczasz tyle razy uczucia walenia grochem o ścianę. Słyszysz tylko swój głos i tyle pytań pozostawionych bez odpowiedzi. Dużo bardziej realny jest otaczający świat i ludzie, relacje z nimi, niż On Wielki-Istniejący ale jakby Nieobecny.
Czucie Boga jakoś realniej, namacalniej wydawało by mi się chyba wtedy wręcz schizofreniczne i absurdalne.
Kazano mi wierzyć to w sumie wierzyłam i owszem ale tak niedzielnie-katolicko i chyba tyle.


Doznałam zdziwienia, osłupienia z którego dotąd nie mogę się w pełni otrząsnąć bo to co mnie spotkało, to Osobiste Spotkanie z Panem to jak dotąd najwspanialsze doświadczenie życia i to zupełnie za friko, pomimo tego jaka byłam, jaka jestem. Pytam się do dziś dlaczego, dzięki czemu, dzięki komu tak wcześnie pozwolił mi zaznać tej łaski doświadczenia Go tak mocno. I chyba dowiem się tego dopiero po tamtej stronie.

Spotkałam Go, poczułam, po raz pierwszy doświadczając, że jest to Żywy Dotyk.
Dotyk zatracający się w kochaniu mnie... Poczułam, że Bóg mnie dotyka osobiście, że On ma uczucia, że ma czujące Serce, realne Ciało, obezwładniające spojrzenie Oczu, które patrzą na mnie jak na stworzenie, bez którego On nie umie żyć, że On jest w tym czasie bardziej realny nawet niż wszystko wokół mnie.


To było jak grom z jasnego nieba, czy można to nazwać inaczej?
Ja się po prostu zakochałam w Jezusie. Śmieszne niepojęte i dziwne, może dla kogoś kto tego nie przeżył . Dla mnie nieopisanie piękne, realne.
To było totalne doświadczenie otwarcia się duchowych oczu na rzeczy, których wcześniej dla mnie nie było, nie istniały po prostu, których nie dostrzegałam, kompletnie i nie czułam. Opadły mi łuski z oczu. Serce stało się sercem z ciała, poczułam Go całą sobą.

Urodziłam się...

Dziedzina po dziedzinie motywowana i powodowana jakąś tajemniczą siłą uzdalniającą mnie do przemiany siebie- odcinałam z mojego życia wszystko co nareszcie dostrzegłam jako ciemne, grzeszne, nieuporządkowane, złe. Ileeeeeeee tego było. Nie miałam wcześniej pojęcia, że jest tak źle ze mną. Chcę wyjaśnić , że nadal ten proces odcinania zła trwa.

Zaczęłam widzieć - tu podkreślam to przenośnia bo nie miewam omamów, jednak widzieć, czuć jakby równolegle: swój świat otaczający i to co się w nim dzieje i równolegle obecny w nim i ponad nim świat duchowy. Zaczęłam mieć świadomość, że oczy ten wspaniały zmysł dostarczający nam tyle cennych informacji o otaczającym nas świecie, mogą jednak nie przekazywać umysłowi kompletnych danych.
Mając oczy można nie mieć świadomości, że otacza nas nie mniej realny od naszego , świat niematerialnych bytów- duchów światła, duchów ciemności, dusz naszych bliskich należących już do Pana, dusz świętych, wspomagających nas, że mamy przy sobie na stałe duchowego anielskiego przewodnika, jak bodyguarda o niesamowitym potencjale ochrony, łączącym się z nami przez naszą intuicję, myśli i że zawsze obecny, nawet w najciemniejszej godzinie życia jest On-Jezus, który nie spuszcza z nas oka, roztacza nad nami Swój ochronny płaszcz, Również, że wszystko co myślimy, mówimy, robimy i wszelkie zaniechania przekładają się na konsekwencje dla nas w rzeczywistości duchowej.

Ja to zaczęłam widzieć, czuć, tego doświadczać. Nigdy wcześniej do głowy by mi to nie przyszło. Poszerzył mi się świat, rozumienie, wszystko, wszystko. Wszystko. To było jak doświadczenie Iluminacji, Oświecenie.

Szłam jak burza, jak torpeda. W w moim życiu zrodziła się, rozkwitła żywa, gorąca modlitwa, modliłam się idąc, stojąc, leżąc. Zaczęłam modlić się chyba po raz pierwszy w życiu z wiarą i uczuciem. Modlitwa zaczęła mieć moc. Zaczęła owocować, dawać efekty.
Moją przemianę zauważali wszyscy- reakcje były różne. Nowe przyjaźnie, kontakty. Nowi uprzedzeni czasem bardzo bliscy mi ludzie. Oj przyznam, że czasem doświadczenia z ich strony bardzo brutalne i krzywdzące.

Zakochałam się jednak w Bogu i nie mogłam o Nim nie myśleć, nie mówić i nie odnosić do Niego wszystkiego, tym bardziej milczeć o Nim w swoim życiu i środowisku. To było awykonalne by zamieść to po dywan i nie pokazywać tego co nadaje taki Sens, Radość i Pełnię.

Jakiś czas potem, wygłodniała spraw duchowych i otoczenia, które zrozumie mnie głębiej zaczęłam szukać miejsca dla siebie- trafiłam na rewelacyjną książkę "Jezus żyje" o. Emiliano Tardifa, gdzie opisywał doświadczane przez niego osobiście przez rzesze ludzi działanie Pana w dzisiejszej rzeczywistości- te same objawy mocy, uzdrowień, uwolnień, o których można przeczytać w Biblii. Wszystko tak samo aktualne.

Krótko potem dzięki tej książce zetknęłam się z doświadczeniem Odnowy Charyzmatycznej, w Kościele Katolickim, którą opisywał i spotkałam tam mnóstwo ludzi czujących to co ja.
9 lat bycia we wspaniałej wspólnocie wśród osób mających za sobą takie same doświadczenia, duchowe, rozumiejących o co w ogóle chodzi, wpatrzonych w Pana z takim uwielbieniem , przeżywających podobną chrześcijańską codzienność, gdzie życie układa się czasem wcale nie tak by czuć ciągłe zadowolenie z obrotu spraw, gdzie czasem tak trudno w samym życiu, a do tego bywa, ze bardzo ryzykownie dać świadectwo bycia wierzącym , to wszystko bardzo dużo mi dało, nie czułam się pozostawiona sama sobie, miałam wsparcie. To wszystko czego tam doświadczyłam dzięki innym uformowało mnie i uczyniło dojrzalszą choć wciąż jestem w procesie przemiany, dorastania.
Uwielbienia pełne ducha, okazywanej niezblokowanej radości, klaskanie, śpiew- spotkania modlitewne pełne chwały Boga i Ten właśnie chrześcijański Bóg wręcz odczuwalny, na spotkaniach, podczas celebrowanej Eucharystii, chodzący wśród nas i uzdrawiający. To się czuło całym sobą, nawet ciałem.
Mieliśmy bardzo rozumiejącego te sprawy i doświadczającego we własnym życiu, kapłana-myślę, że zahaczał już nieco swoją relacją z Bogiem o mistycyzm- miał taki dar głoszenia Jezusa, że pożeraliśmy jego słowa, mówił i rozwalał nas co trzecim zdaniem. Na nasze spotkania trafiać zaczęli wszyscy możliwi popaprańcy( skądinąd wspaniali ludzie z wielkim potencjałem jak się potem okazywało) i często zostawali.
Ksiądz nie cackał się z nami na szczęście - taki typ twardziela o gołębim sercu jednak, wymagał od nas wiele, bywało ciężko i ostro ale i my sami doskonale czuliśmy, że tylko tędy droga bo w życiu duchowym nie ma miejsca na lenistwo i marazm.
Jak mówił: albo się rozwijasz, pracujesz nad sobą, praktykujesz modlitwę i w ten sposób pielęgnujesz tę cenną więź z Bogiem albo z czasem tracisz wiarę kropelka po kropelce, zostajesz z kompletnie wyschniętym bukłakiem. I stwierdzasz nie wierzę, no naprawdę w Niego nie wierzę nic a nic.
Zapominasz o Nim i cierpisz z posuchy w swoim życiu, z jakiejś zionącej pustką otchłani tam w środku, która daje o sobie znać boleśnie, z braku sensu i z braku celu i nadziei nawet nie umiejąc tego tak naprawdę nazwać czego Ci brak.

Bóg nie traktuje nas wiecznie jak niemowlęta, którym bez końca podaje duchowy pokarm ale stara się motywować nas do poszukiwania go samemu byśmy nie byli bezwolnymi stworzeniami, nie idącymi za Nim z własnej woli motywowanej miłością lecz z lęku i życiowej nieporadności.

Bardzo to widzę w swoim życiu na tej drodze, która już trwa te 18 lat mojego ponad 30 letniego życia. Najpierw mnie tulił, rozpieszczał, czułam się jak niesiona na orlich skrzydłach, wszystko co duchowe przychodziło mi łatwo bo też wszystko co potrzebne mi dawał, teraz zaś kolejne lata daje mi poczucie dorosłości w relacji z Nim pozwala mi się cieszyć z tego, że sama już umiem chodzić Jego drogami, prosić w wolności o to co uznam za potrzebne mi by otrzymywać od Niego cenne dary- to wszystko uczy dojrzałego chrześcijaństwa.
Mam nadzieję, że może kiedyś, może chociaż na starość:) stanę się dojrzałą uformowaną chrześcijanką, modlę się o to.

Tak więc wybrałam Go wtedy i wybrałabym Go teraz. Wybieram Go, po 1000 razy Go wybieram.
Codziennie ponawiam mój wybór- nie spotkała mnie jak dotąd lepsza propozycja. Kiedy się znajdzie DOM nie ma potrzeby szukać się dalej mimo, że przyjaźnię się z członkami kilku wyznań i szanuję ich drogi wiary ich zaangażowanie.
Ja natomiast jestem zachwycona Kościołem i Jezusem, który przebywa w Nim i jest wszędzie tam gdzie Kościół jest. Kościół czyli ja i Ty....

Msza św i Komunia św. stała się krótko po nawróceniu moim codziennym posiłkiem życiowym, umocnieniem, pocieszeniem i mocą do pokonywania tego co trudne. Tak jest do dziś. Każdy dzień rozpoczynam od tej celebracji.

Po czasie gdy byłam na samym szczycie fali duchowego wzrastania przychodziły momenty trudne, po ludzku kompletnie rozbijające - taki konkret, praktyczne egzaminy z wiary w prozie codzienności, szczególnie te próby w życiu osobistym... och bywało ciężko, bywało, że przystawałam, zniechęcałam się, tupałam i miałam dość.
Myślę jednak że po takim doświadczeniu nie sposób zapomnieć o Nim, zresztą nie odchodziłam, przystawałam ale to też powodowało regres w rozwoju duchowym. Reflektowałam się jednak i wracałam do Niego -i stwierdzałam jak mogłam odejść zwątpić, przecież tu jest ŻYCIE .
W sumie moja tendencja postępu duchowego to dwa kroki do przodu , półtora do tyłu ale to takie ludzkie i Bóg, który abyśmy mogli Go bardziej uznać za swojego i pokochać ,stał się Człowiekiem, wie doskonale, że tacy właśnie jesteśmy. Słabi i bezbronni bez Niego bezsilni i zdolni do wszystkiego co złe.

Nic innego w tamtych trudnych wydarzeniach a także w tych obecnych, których doświadczam, nawet dziś pisząc to świadectwo ( mam bardzo, bardzo trudny czas w życiu osobistym - taki egzamin właśnie a mimo to piszę to wszystko z całym przekonaniem ) nie daje mi takiej siły, takiej potęgi do pokonania tego i nie poddania się ostatecznie zwątpieniu jak Jego Obecność- mam wielką pewność, nie nadzieję czy zaufanie, nawet pewność, że jestem pod opieką Pana, że mnie strzeże jako cenny skarb, zdobyty w krwawej bitwie na Krzyżu


i nic bez Jego wiedzy mi się nie stanie, nie złamie mnie żadne doświadczenie, nie przerośnie mych sił gdy z Nim to przeżywam. Z wszystkiego zaś co mnie spotka nawet najboleśniejszego, co mnie dotkliwie życiowo poturbuje jeśli Mu dam zieloną kartę- pozwolę działać, On wyprowadzi dla mnie dobro bo On wszystko zrobił by ułatwić mi przejście tej drogi, którą jest życie tutaj. On jest po mojej stronie.
Jakże by nie był, jak mógłby mnie zlekceważyć. Pokonał w moim życiu Szatana, który liczy na moją duszę i tylko niszczenie , deprawację i zatracanie ma na celu, wszystkie te klęski którymi ten zaplanował złamać mi życie i doprowadzić do rozpaczy.
Działa podstępnie zawsze nas zwodząc, wmawiając że jest wytworem biblijnych podań i ludowych wierzeń, że wiara w niego to głupota, że zła tak naprawdę nie ma, że jest relatywne, pokazuje je nam zawsze jako dobro, jakieś dobro dla nas. Zauważyliście? Tyle razy można dać się nabrać. Inaczej nikt by się nie dał wpuścić w ten kanał.
Ja doświadczyłam działania Złego w swoim życiu, doświadczyłam prawdziwego nękania przez niego i dziękuję bardzo, to było straszne, przerażające doświadczenie. Nie tykajcie nawet jego istoty, to grozi śmiercią- taką wieczną śmiercią. I pomyśleć, że walczy On tak z Bogiem, o każdego człowieka dla siebie na rzeź. O Ciebie tak walczy też, właśnie teraz.

Jednak ja wierzę, że Jezus, ten Jezus, który jest nieopisanym Dobrem i Miłością wyzwoli z każdej beznadziejnej sytuacji, uwolni od wszelkich więzów, uzdrowi. Jak tu o Nim nie mówić jak jest tak niesamowity.

Założyłam tego bloga bo doświadczam tak mocno Obecności Pana w życiu, tak mnie zachwyca On taki jakim naprawdę jest a dodatkowo tak chcę innym pokazać Tego Jezusa, którego ja poznałam dzięki Jego łasce, że muszę mówić, nie chesz nie czytaj jednak ja muszę mówić bo dławi mnie nie mówienie o Nim, nie mówienie o sprawach wiary, która w tylu ludziach obumiera bo wmawia im się, że to obciach wierzyć w takie rzeczy w dobie nowoczesności. A komu zależy na tym by jak najmniej osób skorzystało z łaski Jezusa. Liczę na Waszą inteligencję bo odpowiedź narzuca się przecież sama.

Są ważne sprawy ważne i ważniejsze w życiu, o których warto z ludźmi rozmawiać.
Nie przypuszczałabym kiedyś, że taką ustawię sobie w życiu hierarchię ale ta sprawa ma kaliber wagi najwyższej. Dlatego będę pisać o wierze, o Bogu i o Kościele.